Dziś się zaróżowimy.
Będę mówić o Ingrid Satin Touch Blush czyli różu do policzków.
Słowo od producenta: "Aksamitny róż do policzków Satin Touch z rozświetlającymi drobinkami doskonale podkreśla kości policzkowe i delikatnie rozświetla cerę. Nadaje jej naturalny, zdrowy koloryt. Zawarte w kosmetyku pigmenty współgrają ze światłem, dopasowywując w ten sposób intensywność koloru.
Unikalna formułą soft complex sprawia, że Satin Touch jest jedwabiście gładki i miękki. Aplikacja przy użyciu dołączonego pędzla jest łatwa i szybka, a kolor utrzymuje się przez wiele godzin. Nie zawiera substancji zapachowych."
Produkt w okazałości:
Od producenta:
Skład:
Po otwarciu wieczka:
Na dłoni:
Szczegóły:
Cena i dostępność: swój egzemplarz kupiłam w Intermarche za ok. 7 zł.
Zapach: bez zapachu.
Konsystencja: pudrowa, zbita.
Opakowanie i pojemność: plastikowe puzderko otwierane na klik z białymi napisami od producenta. Pojemność: 3,5 g.
Wydajność: bardzo dobra; produkt codziennie użytkowany wystarczy na rok stosowania.
Działanie: przyjemne. Zacznę od tego, że róży w mojej karierze blogowej przerobiłam niezbyt wiele, a dokładnie mówiąc były to li dwie sztuki. Jeden to róż z Bell: Klik!; drugi to wyrób z TCW: Klik! Róż zatem z Ingrid jest trzecim tego typu specyfikiem. I od razu mogę rzec, że wskoczył na chwalebne grono wśród specjalistów do robienia rumieńców. Przede wszystkim, lubię go za uniwersalność. Stosuję go jako bronzer, róż czy nawet cień na załamanie powieki; w każdej z tych ról specyfik spisuje się iście genialnie. Mazidło jest solidnie napigmentowane i aksamitne w swojej konsystencji; świetnie się nakłada, blenduje i daje piękny efekt na skórze - delikatny, naturalny, niczym policzki niewinnej dziewoi średniowiecznej, płonące na widok pierwszego w jej żywocie chłopca. Róż z Ingrid ów deseń utrzymuje na facjacie cały dzień; nie straszne mu imprezy, stresy czy radości. Przetrzyma dosłownie wszystkie, zachwycając wszystkich wokół swym delikatnie połyskującym wykończeniem. Produkt ten jest po prostu cudakiem za śmiesznie niskie pieniądze. Dodam jeszcze, że nie uczula, nie zapycha nie podrażnia. Jest wydajny i tani. Łatwo go możecie capnąć w Intermarche. Wiem, że gdy tylko zużyję owe opakowanie, z szybkością wiatru pobiegnę szukać kolejnego. Polecam.
Zapach: bez zapachu.
Konsystencja: pudrowa, zbita.
Opakowanie i pojemność: plastikowe puzderko otwierane na klik z białymi napisami od producenta. Pojemność: 3,5 g.
Wydajność: bardzo dobra; produkt codziennie użytkowany wystarczy na rok stosowania.
Działanie: przyjemne. Zacznę od tego, że róży w mojej karierze blogowej przerobiłam niezbyt wiele, a dokładnie mówiąc były to li dwie sztuki. Jeden to róż z Bell: Klik!; drugi to wyrób z TCW: Klik! Róż zatem z Ingrid jest trzecim tego typu specyfikiem. I od razu mogę rzec, że wskoczył na chwalebne grono wśród specjalistów do robienia rumieńców. Przede wszystkim, lubię go za uniwersalność. Stosuję go jako bronzer, róż czy nawet cień na załamanie powieki; w każdej z tych ról specyfik spisuje się iście genialnie. Mazidło jest solidnie napigmentowane i aksamitne w swojej konsystencji; świetnie się nakłada, blenduje i daje piękny efekt na skórze - delikatny, naturalny, niczym policzki niewinnej dziewoi średniowiecznej, płonące na widok pierwszego w jej żywocie chłopca. Róż z Ingrid ów deseń utrzymuje na facjacie cały dzień; nie straszne mu imprezy, stresy czy radości. Przetrzyma dosłownie wszystkie, zachwycając wszystkich wokół swym delikatnie połyskującym wykończeniem. Produkt ten jest po prostu cudakiem za śmiesznie niskie pieniądze. Dodam jeszcze, że nie uczula, nie zapycha nie podrażnia. Jest wydajny i tani. Łatwo go możecie capnąć w Intermarche. Wiem, że gdy tylko zużyję owe opakowanie, z szybkością wiatru pobiegnę szukać kolejnego. Polecam.
Ocena: 5/5
Miałyście?
Kathy i Leon